Truk: laguna statków-duchów
Międzynarodowe lotnisko International Chuuk Airport (TKK), na wyspie Weno to niewielki, niski budynek przylepiony do krótkiego pasa startowego. Droga tutaj zajęła nam trzy dni, z postojami w Doha, Manili i na Guam. Opuszczamy pokład Boeinga 737- 800 i pokonujemy spacerkiem odcinek stu metrów, dzielących nas od hali przylotów, żeby tam przeżyć – znane wszystkim podróżującym z przesiadkami – kilkanaście minut rozedrganej niepewności i w końcu ucieszyć się na widok naszych bagaży wrzucanych do budynku przez otwór w ścianie 🙂
Droga do resortu wiedzie wzdłuż morza, zachodnim brzegiem wyspy; najpierw asfaltem, potem wyboistym traktem. Posuwamy się wolno, bo tak nakazują ograniczenia prędkości: 15 – 25 mil/godzinę. Samochody uważnie omijają głębsze dziury, a my ciekawością wyglądamy przez okna. Mijamy jednopiętrowe budynki ze złuszczonymi elewacjami, dwa – trzy banki, parę sklepów, kościół protestancki i katolicki, szkołę, porcik rybacki z nabrzeżem zdolnym przyjąć większe jednostki.
Po chwili murowane zabudowania znikają, ustępując miejsca ubogim domkom lub bungalowom z blachy falistej i desek. Przy usianej kałużami drodze, wijącej się wśród tropikalnej zieleni bawią się kolorowo ubrane, uśmiechnięte dzieciaki, których radosne gonitwy kierowcy naszych aut temperują dźwiekiem klaksonu. Mijani przechodnie – starzy i młodzi – przyglądają się nam ciekawie, śmieją i machają na powitanie. Jesteśmy na Truk!
Laguna Truk (od 1991 roku Chuuk), jest największym atolem stanu Chuuk wchodzącego w skład Sfederowanych Stanów Mikronezji. Na to wyspiarskie państwo leżące w zachodniej części Pacyfiku, składa się 607 wysp, ciągnących się równolegle do równika na dystansie 1290 km. To zlepek wielu kultur i języków. Jak nam za kilka dni powie Rambo, jeden z naszych przewodników:
„…o ile z sąsiadami z atoli należących do Chuuk mogę się łatwo porozumieć, gdyż nasze dialekty są dosyć podobne, to z mieszkańcami pozostałych stanów Mikronezji: Yap, Pohnpei czy Kosrae, dogadać się mogę tylko po angielsku. To w naszym kraju język urzędowy”.
Mikronezja jest państwem ubogim, a słabo rozwinięta infrastruktura i izolacja gograficzna stanowią główne bariery rozwoju. Podstawowym źródłem dochodu tego kraju jest finansowa pomoc USA, z którymi od 3 listopada 1986 SSM pozostają w wolnym stowarzyszeniu.
Atol Chuuk ma 79 kilometrow długości i 50 kilometrów szerokości. Obejmuje trzynaście większych wysp zamieszkałych przez 36 000 osób, z których prawie 14 000 żyje w stolicy stanu, na wyspie Weno. Tubylcy uprawiają palmy kokosowe, bananowce, łowią ryby i oczywiście żyją z turystyki, która tutaj jest związana głównie z nurkowaniem. Wydaje się, że najmocniejsze więzi łączą mikrospołeczności z poszczególnych wysp. Ze zdziwieniem dowiadujemy się, że cały personel naszego resortu to mieszkańcy sąsiedniej wyspy Tonoas (dawniej Dublon), skąd pochodził założyciel resortu. Większość z nich codziennie dopływa do pracy małymi łodziami motorowymi, które często mijamy na wodzie, wracając z popołudniowych nurkowań.
W drewnianym budynku restauracji Blue Lagoon Dive Resort śniadania serwuje się od godziny 6.30. Pomiędzy wejściem na jadalnię a recepcją, obwieszoną podwodnymi zdjęciami, pamiętającymi czasy aparatów Nikonos, znajduje się przytulny pasaż z kilkoma drewnianymi ławkami. To tutaj zatrzymuje się każdy idący na posiłek miłośnik internetu (czyli po prostu każdy z gości), żeby – nie zważając na strefę czasową, z której przybył – podjąć próbę przekazania newsów z tego odległego zakątka Ziemi. Inernet jest słaby, więc po chwili starań większość osób rusza na posiłek.
W schłodzonej jak Grenlandia jadalni młode kelnerki przyjmują zamówienia i żartują w łamanym angielskim z nurkami z całego świata. Ich uśmiechom sponad kwiecistych strojów towarzyszy błysk złotych zębów, stanowiących swoiste dopełnienie biżuterii.
Kuchnia oferuje spory wybór dań śniadaniowych i po dwóch dniach każdy ma upatrzony zestaw – optimum. Króluje niewybredna kombinacja jajek (w którymś z typowych wcieleń) i bekonu oraz ryż zapiekany z warzywami i wędliną. Do tego obowiązkowa szklanka wody z lodem i filiżanka kawy.
Nad naszymi głowami przetacza się grzmot. Pierwsza myśl: burza – ale nie! Ktoś przytomnie zauważa, że na odległym o trzy kilometry lotnisku wylądował Boeing lecący z Guam przez Truk na Hawaje.
Jeden samolot, a co za hałas!
Jakie piekło musiało się rozpętać tutaj 75 lat temu, kiedy o poranku 17 lutego 1944 roku nad lagunę nadleciały setki amerykańskich samolotów i w ciągu dwóch dni zrzuciły na nabrzeżne instalacje i japońską flotę blisko tysiąc bomb i torped, zatapiając 50 statków i okrętów oraz niszcząc 275 samolotów. Zdjęcia dokumentujące operację „Hailstone” („Gradobicie”) są nieme. Widać na nich tylko dym unoszący się z trafionych statków i czasami ogień eksplozji. Nie działają bezpośrednio na zmysły. Huk budzi grozę.
Laguna Truk to numer jeden światowego nurkowania wrakowego. 38 wraków statków i 5 wraków samolotów skoncentrowanych jest na niewielkim obszarze, głównie wokół wyspy Tonoas.
Dwa centra nurkowe oraz trzy łodzie safari przyjmują corocznie około pięciu tysięcy nurków – amatorów wraków, przyrody i atmosfery towarzyszącej tym niezwykłym nurkowaniom. Jesteśmy jednymi z nich.
Nasi gospodarze nie muszą nam przypominać o szacunku dla tego szczególnego miejsca, które jest przecież nie tylko podwodnym muzeum II WS, ale przede wszystkim polem bitwy, na którym poniosło śmierć przeszło trzy tysiące marynarzy, których szczątki po wojnie wydobyto i pochowano w zbiorowej mogile w Japonii.
Rodowity mieszkaniec Truk, Kiosumi Aisek, który w w 1973 roku założył Blue Lagoon Dve Resort był, jako siedemnastoletni chłopak, naocznym świadkiem tamtych wydarzeń. Przeżył bombardowanie, a po wojnie przyczynił się do poszukiwania i oznaczania wraków zatopionych w lagunie. Był też jednym z pierwszych orędownikow ochrony lokalnej przyrody, a z jego inicjatywy w roku 1972 władze dystryktu Truk nadały lagunie status pomnika narodowego.
Ubrani do pasa w cienkie pianki pochylamy się nad butlami i analizujemy nitroks, przygotowany przez blendera o wdzięcznej ksywie „Zero”. Jest godzina 7.30 rano. Termometr wskazuje już 30°C, a powietrze, które wciągamy do płuc przypomina wilgotą watę. Co chwilę ktoś ociera twarz z potu. Sauna!
Baza nie jest duża, ale układ pomieszczeń i funkcjonalność są wynikiem ewolucji potrzeb nurków odwiedzających Blue Lagoon Dive Shop od przeszło 45 lat.
Składa się z biura, sklepu, przedziału dla nurków rebreatherowych, pokoju blendera oraz dwóch największych pomieszczeń: sprężarkowni i magazynu butli. Na nabrzeżu, obok szpaleru zacumowanych łodzi motorowych, stoi przewiewna wiata na pianki oraz kilka dużych zbiorników na wodę. Na każdym wyraźnie napisano, co wolno w nich płukać. Sto metrów dalej, wśród palm, wznosi się kilka dwupiętrowych bungalowów, budynek recepcji i restauracja.
Dominuje funkcjonalna prostota i pewna niedbałość wykończenia. Próżno tu szukać zbytku, bo też nikt tu nie chce gościa uwodzić wystrojem. Liczy się przede wszystkim to, co znajduje się pod wodą.
Siedmiometrowa, plastikowa łódź firmy Kaika, pchana dwoma 60-konnymi Yamahami pruje od kwadransa przez spokojne wody laguny. Płyniemy z prędkością dwudziestu węzłów, a wiatr gwiżdże nam w uszach. Przewodnik stoi na dziobie i oszczędnymi ruchami rąk naprowadza sternika na właściwy kurs. Keram ma 56 lat i nurkuje z gośćmi Blue Lagoon od dwudziestu lat. Jego szczupłe ciało wygląda jak wyrzeźbione w brązie, a twarz przypomina znane z rycin wizerunki dumnych, wyspiarskich wodzów. Na jego znak skipper obniża obroty i zatrzymuje łódź.
Stoimy na otwartej wodzie, kilometr od wyspy Eten oraz dobre dwa – trzy kilometry od szpiczastych, porośniętych tropikalną zielenią Fefen i Uman. Skąd wiadomo, że to tutaj? Ano, po dwóch dekadach pływania, wiadomo. Pod nami na głębokości 5 metrów widać teraz wyraźnie białą kulę bojki podtrzymującej opustówkę. Jeszcze skok do wody z linką w dłoni, krótkie zanurzenie na zatrzymanym oddechu i jesteśmy zacumowani.
Zaserwowany nam briefing przypomina małą czarną na Orlenie. Ledwo zacząłeś pić, a już się skończyła. Nie ma sprawy. O wraku Fujikawa Maru przeczytaliśmy jeszcze w resorcie. Znamy rozkład głębokości, wiemy co znajduje się w poszczególnych ładowniach i ustaliliśmy kto z kim płynie. Teraz chcemy jak najszybciej zanurkować.
Wody atolu nie są głębokie. Tylko kilka wraków leży na 60-70 metrach. Nadbudówki i maszty najpłytszych wraków sięgają 7-15 metrów. Pokłady to z reguły głębokość 20-30 metrów, ładownie: 30-45 metrów. Żeby zobaczyć śruby napędowe i zaryte w piachu kotwice, trzeba zanurzyć się do 35-50 metrów. Pozornie niewiele. Większość wraków mierzy jednak dobrze ponad sto metrów długości i obfituje w tak wiele – jak to się mówi w środowisku – fantów, że nurkowania niepodobna szybko przerwać. Ile zatem czasu potrzeba na przepłynięcie wzdłuż wraku, mierzącego 130 metrów? Na zaglądnięcie do ładowni, maszynowni, do kuchni i na mostek? Zrobienie zdjęć porastających pokład korali i nakręcenie ujęć GoPro przy armatach na dziobie i na rufie? To przynajmniej 45-50 minut na średniej głębokości 20 metrów. Często dłużej i głębiej… Datego wielu nurków taszczy na plecach twinsety lub rebreathery, a wykorzystanie nitroksu do głębokości 35 metrów to standard. Część naszej grupy jest na to przygotowana i planuje nurkowanie dekompresyjne.
Woda nie jest idealnie przejrzysta, listopad to nie ten czas. Przewodnicy mówią, że na najlepszą wizurę można liczyć od stycznia do marca. Teraz widoczność waha się od 15 do 20 metrów, w zależności od miejsca. Potrafi się też zmienić na tym samym wraku z dnia na dzień. W turkusowej toni unoszą się białe kłaczki drobnych alg i pływają meduzy, które – jak się szybko okazuje – parzą niczym pokrzywy.
Kiedy opuszczamy się wzdłuż opustówki, zarys nadbudówek wraku pojawia się stopniowo przed naszymi oczami. Potrzeba chwili, żeby oswoić się ze skalą i zlokalizować kolejne elementy konstrukcyjne: windy, bomy przeładunowe, relingi i galeryjki. Fujikawa Maru jest stutrzydziestometrowym kolosem, który służył jako trasportowiec samolotów. Jego ładownie wypełnione są częściami zamiennymi: skrzydłami, kadłubami, zbiornikami paliwa, piórami śmigieł, amunicją i dziesiątkami beczek paliwa. Jest co oglądać. Płyniemy w stronę rufy mijając czarne czeluście ładowni. Przewodnik pokazuje znany gest: wyprostowana dłoń przyłożona w poprzek do czoła. Podążamy za jego wzrokiem, żeby dostrzec jak w opalizującej wodzie rozmywają się kontury dwóch rekinów szarych, którym nie spodobało się nasze towarzystwo.
Wraki, które podobnie jak „Fuji” leżą na niewielkich głębokościach, wyglądają jak koralowe ogrody. Kolonie madreporowych korali porastają pokłady i dachy nadbudówek, a na nadburciach i wyeksponowanych elementach konstrukcyjnych gnieżdżą się ukwiały z nieodłącznymi błazenkami. Wokół porośniętych wielokolorową inkrustacją masztów wirują ławice karanksów i cesji, a w zakamarkach pogiętych blach i krzewach miękkich korali unoszą się, jak delikatny szal, tysiące glassfiszy. Relingi, windy kotwiczne i telegrafy pokrywa zamszowa warstwa pomarańczowych gąbek, na tyle cienka, że nie deformuje ich kształtu.
Działo rufowe, zainstalowane na obrotowej platformie – bazie, z dala przypomina wielogatunową mini rafę w kształcie sześciocalowej armaty. Fujikawa Maru, jak większość tutejszych wraków, był wcielonym do służby liniowym frachtowcem, uzbrojonym na czas wojny w działa dziobowe i rufowe. Jeżeli w trakcie bombardowania takie działa utrzymały się na pokładzie, stanowią teraz obowiązkowy punkt nurkowania. Opływamy rufę i zanurzamy się w ładowni. Klimat się zmienia. Rozproszone światło ledwo się tu przesącza, a najlżejsze dotknięcie konstrukcji lub ładunku kończy się wznieceniem burzy rdzawego osadu. Pod nami przesuwają się zdeformowane beczki na paliwo, setki butelek po piwie „Dai Nippon”, naczynia…
Wpływamy do warsztatu naprawczego ze słynnym kompresorem przypominającym robota R2D2 z Gwiezdnych Wojen, a w kolejnej ładowni zatrzymujemy się na dłużej przy częściach samolotu Zero Fighter i próbujemy – mimo panującego zielonkawego półmroku – robić zdjęcia. Stąd część grupy rozpoczyna odwrót do opustówki. Ci, którzy mają twiny i gaz na deco, płyną dalej w stronę okazałego działa dziobowego, otoczonego chmurą barwnych ryb, poruszających się w jakimś zapamiętałym korowodzie. Trudno podjąć decyzję, że to już koniec nurkowania. Namawiamy się wzajemnie do wynurzenia, po czym co rusz ktoś, „dosłownie na moment”, zatrzymuje się przy jakimś cacku-detalu: masce gazowej, telegrafie, ukwiale. Opuszczamy wrak ze świadomością, że zaledwie go musnęliśmy, że można by do niego wrócić jeszcze wiele, wiele razy.
Pół godziny później siedzimy na łodzi i czekamy na ostatnich dekompresyjnych maruderów. Wymieniamy szarpane uwagi: „Widziałeś te pociski? Nie? No co ty?”, „A skrzydła? Wow!”, „Ej, zrobiłeś zdjęcie temu orleniowi przy lewej burcie?”… Pojawia się wyraźny niedosyt wrażeń i świadomość, że chociaż płyniemy przez wrak ramię w ramię, ograniczona percepcja nie pozwala zarejestrować wszystkiego, co jest do zobaczenia. Z biegiem dni to uczucie narasta. Wspomnienia z kolejnych wraków zaczynają się nakładać. Nurkujemy dwa do trzech razy dziennie i, wstyd powiedzieć, gubimy się w kolejności nurkowań, impresjach i… nazwach wraków. Prawie wszystkie statki noszą dwuczłonowe imię kończące się słowem „Maru” – po japońsku oznaczajcym dosłownie „krąg”, i dodawanym do nazw jednostek handlowych w oparciu o nie do końca jasną kontonację z owalną częścią murów obronnych chroniących zamek. Według innej konwencji, statek opuszczający port macierzysty, który po długiej podróży bezpiecznie wraca do do domu, zatacza pełny krąg. Nie pomagają notatki, zawodzą zdjęcia. Nasza pamięć podręczna jest przeładowana, a my przebodźcowani. Potrzeba czasu, żeby doczytać, dooglądać i poukładać przyjęte hurtem obrazy.
Jak podsumować nurkowania na w Lagunie Truk? Najłatwiej odwołać się do doświadczeń z Morza Czerwonego i znanego wraku SS Thistlegorm, odpowiadającego rozmiarami i przedziałem głębokości wrakom z laguny. Żeby go dokładnie zwiedzić potrzebujemy przynajmniej trzech nurkowań. Po 5-6 zaczynamy dostrzegać detale. Po jednym mamy zaledwie jego ulotny obraz. Tutaj było tak samo. W ciągu siedmiu dni, trzy wraki: Fujkiawa Maru, Shinkoku Maru i Kensho Maru, część z nas odwiedziła dwukrotnie. Dzięki temu poznaliśmy je nieco lepiej, co odbiło się również na jakości zrobionych na nich zdjęć. Na pozostałych trzynastu wrakach zanurkowaliśmy zaledwie raz. Pozostałych dwudziestu nie widzieliśmy wcale!
Każdy wrak to odrębny mikrokosmos. Te, które szybko poszły na dno po trafieniu torpedą zachowały swoją formę i najczęściej stoją równo na stępce, im głębiej, tym mniej porośnięte i bardziej czytelne.
Te, które przepadły po uderzeniu ciężkich bomb w pokład lub nadbudówki, przypominają zrujnowane miasta, z powykręcanymi kikutami blach i masztów oraz wypalonymi do cna wnętrznościami. Odnosiliśmy wrażenie, że to właśnie one najszybciej korodują i rozpadają się, jakby ogień i ciśnienie eksplozji naruszyło ich DNA.
Najpłytsze, gubią powoli kształt pod warstwą korali lub – jak to widzielśmy na Rio de Janeiro Maru – pod kępami „trawników” alg, zwisających ze wszystkich elementów wraku. Tu jednak tropikalna przyroda jest najbardziej ekscytująca i można spędzić dziesiątki minut wyłącznie na studiowaniu żywej tkanki wraku. Najwięcej emocji dostarczyły penetracje głębokich poziomów ładowni i maszynowni, gdzie po pierwsze ilość artefaktów: przewożonego frachtu, wyposażenia i armatury, przyprawiała o zawrót głowy, a po drugie podnosiły poziom adrenaliny z racji spadającej widoczności i konieczności uważnej nawigacji (szczególnie jeżeli zamykało się pochód). Dotyczy to przede wszystkim wraków leżących na burcie, w których topografia pomieszczeń wymykała się intuicji.
Nurkowania do wraków samolotów: „Jill” torpedo-bombers, „Betty” bomber i „Emily” flying-boat, wykonywaliśmy jako trzecie danego dnia. Ze względu na niewielką głębokość (14-18 metrów) i niewielkie gabaryty samolotów, zanurzenia te trwały relatywnie krótko w porównaniu z nurkowaniami na „Maru”. Trzeba też wspomnieć o jeszcze jednej ważnej i niezwykłej rzeczy. Na prawie wszystkich nurkowaniach mieliśmy cały wrak do swojej dyspozycji! Organizatorzy uważnie przygotowywali plany wypłynięć, wyraźnie dbając o to, żeby różne grupy nurkowe nie musiały przepychać się w ładowniach i nadbudówkach.
W ciągu tygodnia odwiedziliśmy jedną trzecią wraków laguny. Oczywiście na „pierwszy ogień” poszły te najpłytsze i najbardziej spektakularne, chociaż, kiedy przewodnicy zorientowali się jaki poziom umiejętności nurkowych prezentuje grupa, pojawiła się możliwość wspólnego uzgadnianie kolejnych miejsc nurkowych. Im bliżej było do końca wyjazdu, tym lepiej zdawaliśmy sobie sprawę z tego, ile jest jeszcze do „zaliczenia”. Dodatkową presję wywierała lektura książek i albumów, które kupiliśmy w resorcie oraz studiowanie zdjęć wiszących w restauracji i recepcji. Wreszcie daliśmy za wygraną i przestaliśmy się spinać. Na pożegnalnej imprezie część z nas zapowiedziała, że po prostu jeszcze tu wróci. 🙂
Piotr Stós (który tu wróci) 😉
Zdjęcia: Piotr Stós, Wojciech Pudlarz